sobota, 12 maja 2012
CZACZ-Kraina przywiezionych skarbów
Czacz to wieś zupełnie inna niż wszystkie. Jej mieszkańcy porzucili hodowlę trzody, sadzenie ziemniaków i uprawę pomidorów. Znaleźli bardziej dochodowe zajęcie. Sprzedają to, co wyrzucają z domów inni. Dzięki temu żniwa mają cały rok.
Zaczął jeden, a gdy mu się udało, w jego ślady poszli pozostali. Dziś w Czaczu prawie wszyscy żyją z handlu. Jak ktoś nie ma żyłki do biznesu, to wynajmuje bardziej obrotnym swoje stodoły, obory, szklarnie i tunele foliowe, a niekiedy nawet garaże, piwnice oraz strychy. Co bardziej zamożni na swoich polach pobudowali nawet specjalne baraki pod wynajem. Cała wioska to hipermarket z używanymi rzeczami, wyrzuconymi przez Niemców, Belgów i Holendrów. Mieszkańcy wioski i okolic regularnie jeżdżą bowiem do naszych zachodnich sąsiadów i zbierają to, co znajdą na tzw. wystawkach, a potem sprzedają. Lokalizacja sprzyja interesom, bo Czacz leży przy krajowej „piątce”. Wioska dzieli się na dwie części, ale handel kwitnie w jednej. W tej drugiej z niewiadomych przyczyn się nie przyjął. Aby dotrzeć do ezoterycznej krainy staroci, trzeba jadąc od strony Poznania w kierunku Wrocławia skręcić w Czaczu z głównej drogi w prawo. Bibeloty pod eternitem Jest sobota. Pobocze przy głównej drodze obstawione autami. Żeby wysiąść z samochodu, trzeba swoje odczekać, bo z obu stron ciągnie sznur samochodów, a jezdnia wąska. Łowcy okazji i miłośnicy staroci lekceważą nawet zakazy zatrzymywania, ale policja rzadko interweniuje, bo wie, że tu jest inny świat. Reaguje tylko wtedy, gdy zastawią komuś bramę. Tablice rejestracyjne zdradzają przybyszów z najodleglejszych zakątków kraju. Przyjeżdżają tu ludzie nie tylko z Poznania i Wrocławia, ale także z Zielonej Góry, Krakowa, Warszawy, Torunia, Szczecina, a nawet Rzeszowa. Nie brakuje też obcokrajowców. Regularnie wpadają Ukraińcy, którzy zakupiony w Czaczu towar sprzedają potem u siebie. Byli nawet Arabowie, Hindusi i czarnoskórzy. - Ostatnio odwiedziło nas dwóch Anglików. Szukali prezentu ślubnego dla koleżanki z Poznania – wspomina pani Barbara, która w Czaczu handluje od 3 lat. - Ciężko było się dogadać, bo tutaj ludzie jeśli znają jakieś języki, to raczej niemiecki, ale sprzedaliśmy im rewelacyjny serwis obiadowy za trzy stówy. Byli wniebowzięci, a zdjęć to robili u nas jak Japończycy – opowiada naśladując ruchem ręki naciskanie spustu migawki. We wsi jest w sumie kilkaset punktów handlowych. Towar wszędzie niby ten sam, ale w każdym miejscu zupełnie inny, wręcz unikalny. Jest tu niemal wszystko. Kajaki, kaski, meble, obrazy rowery, zabytkowa broń, samurajskie miecze, sprzęt elektroniczny, a nawet atlas do ćwiczeń na siłowni i przyczepa kempingowa. Zaglądam na jedno z podwórek. Wita mnie otwarta na oścież szopa zbita z desek i eternitu, a w środku lampy. Zaraz obok nieco większy budynek gospodarczy, wchodząc do niego muszę uważać, by głową nie zawadzić o wiszące arlekiny z porcelany. Po jednej stronie zdezelowane meblościanki, po drugiej skórzane sofy z burzliwą przeszłością, na środku długi stół spreparowany z desek i dykty. Na nim rozpościera się królestwo bibelotów. Czuć zapach staroci, choć złośliwi nazwaliby go pewnie stęchlizną. U sąsiada obok wypolerowana plazma licuje z wielką gablotą na rzeźbionych nogach. Kawałek dalej w szeregowej zabudowie baraków, wśród starych odkurzaczy, piecyków olejowych i mikrofalówek dyskretnie spozierają na klientów pokryte grubą warstwą kurzu winylowe płyty: Hammond zum Tanzen i Benny Goodman.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz